
W dzisiejszym poście mam dla was niespodziankę 🙂 Pewnie zauważyliście już że o swoim życiu na blogu staram się nie pisać wiele. Nie to jest przecież głównym tematem mojej strony. Kiedyś może było na odwrót, ale czasy się zmieniają. Polubiłam tę moją prywatność. Uważam, że dobrze mi zrobiło oddzielenie strefy prywatnej od blogowej. I o ile bloga chętnie dodaję do prywatnego życia , to prywatne życie zniknęło już z pierwszych stron bloga. Dzisiaj jednak mam dla was nieco inny wpis.
Niespodzianką nie jest sam tekst, a informacje które chcę wam przekazać. Po długim czasie będzie to wpis lifestylowy, ale i nie tylko. Nawet nie zostanie zaliczony do tej kategorii. Dlaczego? Ponieważ na blogu pojawi się nowa, nieobecna do tej pory kategoria. I chociaż kusi mnie żeby już wam napisać o co chodzi to potrzymam was jeszcze w niepewności. Ci, którzy nie mogą się doczekać i tak pominą ten akapit i będą zawzięcie szukać o co chodzi. Powodzenia kochani 🙂 Ja tymczasem przejdę dalej. Cofniemy się trochę w czasie. Tak mniej więcej do września, dobrze? Łatwo możecie sprawdzić co działo się we Wrześniu, sesje na bloga, prężnie działająca kategoria fashion przeplatana nieobecnościami, bo przecież dla mnie nadal trwało lato. Tak, skończyłam liceum, 19 lat, zaczęłam zaoczne studia. Chociaż i o tym mogliście nie wiedzieć, bo jak już wspominałam nie lubię pisać o swoich prywatnych sprawach. Na początku października byłam na weselu, miałam za sobą dwa pierwsze zjazdy w szkole. Po imprezie zadecydowaliśmy – czas również się pobrać. Nie ma na co czekać.
Tym też wam się nie chwaliłam. I jak się juz domyślacie nie miałam zamiaru. Nie jest to w żaden sposób związane z blogiem, więc uznałam to za nieistotne, a że zaglądają tu też znajomi to nie chciałam się „chwalić”. Zaplanowaliśmy wiele rzeczy, nie wszystko, ale z 80%. Byliśmy w kościele, zarezerwowaliśmy datę na dwa tysiące osiemnasty rok. Sierpień, lato. Cudowna pogoda. Pierwszorzędna rzecz: Wizyta u księdza, która strasznie nas zestresowała, nawet Nie wiemy czemu (przecież tydzień temu udzielał ślubu w naszej rodzinie i widzieliśmy się na weselu). Odpowiadaliśmy na głupie pytania w stylu „Czy ktoś was zmusza do małżeństwa” – niby obowiązek zapytać, ale jednak trochę to krępujące. Myślałam, że wejdę powiem co i na kiedy chcę i wychodzę, ale to nie tak działa w kościele. Znaleźliśmy salę, zespół, fotografa. Już mieliśmy podpisywać umowy, ale po co tak szybko? Poszukałam mnóstwo przepięknych zaproszeń, przeglądarka była pełna cudownych wzorów. Wybrałam kolor przewodni, chabrowy. Nasz ulubiony kolor. Nawet zamówiłam już wstążki w tym kolorze, bo chciałam robić diy rustykalne świeczniki na stół. Ze słoików, juty i wstążek. Moje kochane studentki zbierały dla mnie słoiki. Wybrałam sukienkę, koniecznie mocno rozkloszowana z koronkowym kwiatowym gorsetem. Nawet znalazłam florystkę, wybrałam bukiet ślubny, określiłam konkretnie jakie kwiaty mają być w bukiecie, na stole, na wejściu i w kościele. Wszystko w białych i chabrowych kwiatach, płatkach sztucznych róż. Dziewczynka, która miała nieść nam obrączki miała narzucone jaki kolor sukni ma mieć. Była wniebowzięta. Nie mogła się już doczekać. Oglądałam obrączki, sprawdzałam ich ceny, porównywałam próby, wzory, jakość u różnych jubilerów, internetowe salony jubilerskie. Szaleństwo. Już zamawiałam ozdoby, oczywiście chabrowe. Salę wybrałam od razu , wiedziałam, że innej nie chcę. Słyszałam od innych, że Pani sołtys robi pod górkę, że jest niemiła i komplikuje parze młodej przygotowania, więc liczyłam, że załatwię to przez znajomości. Przeliczyłam się. Nawet moje „znajomości” nie okiełznały szefowej wsi. Na dzień naszego wesela już wpisała sobie dożynki. I chociaż wierzę osobie, która mnie wpisała na listę, że to zrobiła, to na „dzień dobry” tak zostałam przywitana podczas oglądania sali. Nie wspomnę o tym, że umawiając się z Panią sołtys byłam poinformowana, że będzie ona sprzątać po zabawie dla dzieci. Jakie było moje, narzeczonego i naszych mam zaskoczenie gdy weszliśmy na radę wsi. Mimo zakłopotania weszliśmy do środka. Nie było to przyjemne, liczyć stoły, kiedy kilkoro ludzi patrzy na ciebie jak na totalnego wariata, ale kiedy miałabym to zrobić? Obrusy same się nie wybiorą w odpowiednim wymiarze. Jeszcze zabawniej było i sprawdzaliśmy gdzie znajdują się gniazdka żeby podłączyć dekoracje. W końcu sołtysowa się nami zainteresowała. W pierwszym momencie bardzo się z tego ucieszyłam, bo w końcu przyjechaliśmy również z nią porozmawiać, a ona zajęta była radą. Jakie było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że wcale nie przyszła nam z pomocą i dobrą radą, a listą zakazów i ograniczeń. Drzwi wejściowe (mimo trzech par) miały być otwarte tylko jedne, stołów wszystkich nie dostaniemy, talerzy zbraknie, wazonów nie ma, no chyba, że chcemy każdy w innym wzorze to kilka się znajdzie, i tak bez końca. Mimo tych wszystkich „ale” nadal chciałam te salę. Dopóki coś we mnie nie pękło. Wózek do szampana, który stał pod ścianą, był „koleżanki” pani sołtys. Po co jej koleżance w domu wózek ze stali do szampana? Nie wiem. Znalazłam wazony, wielkie, wysokie kielichy w liczbie 10 sztuk (tyle ile stołów na sali). Jak się domyślacie również były koleżanki i ona ich nie udostępni byle komu ($$$$). Najzabawniejsze dopiero było przed nami. Poszliśmy do kuchni. Kuchnia jak kuchnia, duża, ładna, wystarczająco dużo miejsca na wszystkie potrawy. Katering miałam swój. Słyszałam, że sołtysowa kradnie z wesel alkohol, że każe brać swoje kucharki, dlatego znalazłam już ekipę od dobrego jedzenia. W pomieszczeniu na naczynia zostałam zapytana czy mam swój katering. Odpowiedziałam, że tak, po czym zostałam zasypana mnóstwem pytań kto jest główną kucharką, ile bierze, ile dań serwuje, skąd ją znam – lista pytań nie miała końca. Po rozmowie kateringowej „Pani” sołtys zrobiła się bardzo grubiańska i niemiła. Zostałam poinformowana, że mimo że dostępnych naczyń jest na sali na 120 osób to i tak trzeba je policzyć ( z tym i tak się liczyłam), więc grzecznie przytaknęłam. Sołtysowej jednak nie o to chodziło – zaczęła mnie zniechęcać do wynajęcia wybranego przeze mnie kateringu,bo jak ja biedna przyjadę liczyć te naczynia, przecież to z 6 godzin wyjdzie. Poinformowałam ją, że salę biorę już w czwartek, więc nie będzie problemu, po to biorę ten dzień. To jej nie zdemotywowało i wyskoczyła z grubej rury, że jeżeli wezmę ją i jej koleżankę to nie bedę musiała nic liczyć, że warto, jedzenie będzie lepsze i będą podawać alkohol na stół. Wszystko w cenie 350 za dzień. Razy dwie osoby, przez dwa dni (wesele i poprawiny) i już tysiąc czterysta nie moje. Bez oburzenia dziewczyny, ale chcę skromne wesele bez góry wydatków. Grzecznie podziękowałam. W odpowiedzi dowiedziałam się, że na sali nie ma wcale szampanówek i sampana możemy sobie pić w literatkach. Uznałam, że dalsza rozmowa nie ma sensu, skłamałam, że jadę oglądać dziś jeszcze dwie sale i ślad po nas zaginął. Wszyscy myśleli tak jak ja – nigdy w życiu! I tak zaczęły się poszukiwania innych sal…
Koniec tej historii. Taki epizod z przygotowań weselnych wystarczy. Zapewne zastanawiacie się czemu tyle razy użyłam czasu przeszłego? Jeżeli wpadło wam do głowy, że Panu Młodemu się odwidziało to odpowiadam: NIE. To nie to. Bartek ma się dobrze i bardzo mi pomaga w tej weselnej gorączce, które odbędzie się w tym roku. Czekaj.. ale jak? Szukasz urywka z poprzedniego akapitu o planowanym roku dwa tysiące osiemnastym? Nie? Nieuważnie czytałeś. Odpowiadam: Wesele przenieśliśmy na ten rok. To nic, że jedno wesele w tym roku już będzie – w Sierpniu. Moim wymarzonym. Są inne miesiące, równie ciepłe i słoneczne w których można powiedzieć sobie „TAK”. Wszystko to za sprawą jednej małej osoby. No właśnie – osoby. O której już tu na blogu pisałam, na pewno nie bezpośrednio. Na przykład, wspominałam o powiększeniu ekipy blogowej. Kojarzycie? Okazało się, że w długiej wtenczas do nas drodze jest mała osóbka, taka kilkutygodniowa. Nie, żadna fasolka, nie nazywajcie go tak. To nie fasola tylko osóbka. I tak siedziałam i płakałam przeplatając śmiech płaczem paniki, bo przecież „Jak ja sobie poradzę”? Na to pytanie do teraz nie znam odpowiedzi, ale jestem co raz bliżej odpowiedzenia sobie samej na o pytanie. Nie tak to sobie wyobrażałam. Zdałam maturę, zrezygnowałam z okropnego stażu, znalazłam pracę, dostałam podwyżkę, studiowałam, było tak „poukładanie”, jak nigdy wręcz. Zawsze były jakieś komplikacje i nagle przeżyłam cztery miesiące podręcznikowego, wzorowego życia. No ale żeby nie było zbyt nudno, pojawił się mały gość. I życie wróciło do normy, znowu mogłam zacząć się zamartwiać, cały czas miałam powody do zmartwień, chwila spokoju i znów to samo. W pierwszych chwilach byłam naprawdę poddenerwowana wręcz. Czy wszystko będzie ok? Jak będę pracować, czy mocno utyję, jak przygotuję pokoik dla dziecka, jak ja tą kruszynkę przebiorę, ile razy dziennie będę musiała wstać w nocy, skąd znajdę fundusze na tak drogie rzeczy jak wózek, łóżeczko itp? I przede wszystkim: Czy wszystko z nami dobrze? Do końca pierwszego trymestru zadawałam sobie to pytanie. Chciałam pojechać na ostatnią dyskotekę przed 17 tygodniem, bo później dziecko już słyszy dźwięki (tak przynajmniej piszą wszystkie poradniki), nie udało się. Trudno. Możecie uważać to za głupie, dziecinne zachowanie, ale nie pytam was o zdanie. W końcu nie zmieniłam się w kogoś innego, nadal jestem dziewiętnastolatką. Nie zapaliłam ani jednego papierosa i nie piłam alkoholu w ciąży, energetyki, które są smaczne tylko wąchałam (bez śmiechu, naprawdę), kawę wypiłam tylko gdy miałam na to nieposkromioną ochotę, ale nie taką czarną sypaną, latte. Śniadania zaczynałam od szklanki wody z cytryną, w południe brałam ( i biorę) kwas foliowy. Poszłam na zwolnienie lekarskie, bo w pracy nie miałam odpowiednich warunków. Żeby nie leżeć i nie tyć jak hipcio zaczęłam uczęszczać na basen, spacerować i uprawiać najlepszy sport na świecie – chodzić na zakupy dla maleństwa. Mimo wszystko waga nieźle podskoczyła. Najgorzej pod koniec drugiego trymestru. Teraz czekam już na mojego małego przystojniaka. Fajnie mieć dwóch mężczyzn. Jeden daje Ci buziaka na dobranoc, drugi sprzedaje Ci kopniaka w żebra. Albo jeden gotuje dla Ciebie to, na co akurat masz ochotę, a drugi kopie Cię w żołądek wywołując niesamowitą zgagę do końca wieczora, a potem jest przez cały wieczór wręcz w stanie euforii, bo malujesz dla niego łóżeczko i puszczasz jego ulubionego wykonawcę na youtube. Mały Antoni lubi Edda Sheerana. Widzieliście kiedyś brzuch który podskakuje do rytmu? Albo ja i narzeczony mamy omamy, albo on sobie tańczy, haha. Podziwianie samej siebie przez ostatnie trzydzieści dwa tygodnie było dla mnie czymś niesamowitym. Mój kręgosłup nie wytrzymuje 67 kilogramów. Jak to strasznie brzmi. Ja naprawdę nie chciałam tyle przytyć. Moje żyły kończyn dolnych też nie dają rady, ale do końca zostało naprawdę niewiele. Teraz, kiedy przez ten ostatni moment widać moją „piłkę” z przyjemnością noszę obcisłe ubrania. Dobrze, że istnieją ciążowe ciuchy, inaczej chyba mogłabym tylko chodzić worku. Żadne moje ubrania mi nie pasują, trzydzieści dwie pary spodni czekają na mnie w szafie i jak tak spojrzę na to co napisałam przed chwilą, na te 67 kilogramów to chyba tracę nadzieję, że się w nie wcisnę. W czerwcu czeka mnie komunia, urosnę więc jeszcze sporo – aż sobie tego nie wyobrażam. Wszystko super, ale miałam problem ze znalezieniem sukienki na tę okazję. Jak patrzyłam na rozmiar 44 to chciało mi się płakać, a ładnych sukienek dla ciężarnych do niedawna nigdzie nie widziałam. Uznałam, że nie będę wskakiwać w zwykłe ubrania skoro ciążowe ciuchy są w normalnych rozmiarach i halo… są dla ciężarnych. Szukałam sukienki, ale niewiele znalazłam. Jak szukam ciuchów online to wybieram sobie kilka, kładę się spać i sprawdzam na drugi dzień czy nadal mi się podobają. Tym razem też wykonałam taki teścik i uwaga… okazało się, że zostały sukienki z tylko jednego sklepu internetowego. Pięknamama to strona dla „ciężarowek” z naprawdę ładnymi ubraniami. To nie tandetne jednokolorowe bluzki z tanim nadrukiem bobasa na brzuchu. Jakość produktu który zamówiłam mnie po prostu oczarował, w życiu nie trzymałam w ręce tak delikatnego szyfonu, ten, który otrzymywałam w paczkach był sztywny, szorstki i prześwitujący. Sukienka nie prześwituje, co było dla mnie zdziwieniem, pod każdą szyfonową koszulę musiałam zakładać jakieś bokserki, bo było widać wszystko… Długość sukienki jest idealna, ubierając sukienki dla pań bez pasażera w brzuchu wszystkie były przesadnie krótkie i podwijały się niemiłosiernie do góry. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu. Falbanki ładnie się układają, na wietrze nieźle szaleją co zobaczycie na zdjęciach, bo co to za post bez zdjęć. Oprócz eleganckiej sukienki znalazłam dla siebie biustonosze do karmienia, kilka par spodni i parę bluzek. Wszystkie wyjątkowo ładne i solidne, z doskonałych materiałów. Piękna mama istnieje na rynku od ponad 10 lat i ubrało już 60 000 przyszłych mam. Również i mnie.
Jak widzicie, nie chwalę się zbytnio swoim życiem. Pewnie nawet nie zauważyliście że trochę napęczniałam. Nie mówię tu o moich znajomych, którzy piorunują mnie wzorkiem i oglądają się kilka razy żeby się upewnić. To takie dziwne, gdy ludzie obserwują Cię jak dziwaka. Nie ubrałam się tył na przód, ani w brudne ubrania. Wyglądam jak zawsze tylko w dwupaku. Co w tym takiego dziwnego? Nie jestem kosmitką, nikogo nie pożrę żywcem na ulicy. Jeszcze trochę i skończą się te durne spojrzenia. Nie biorę tego do siebie, uważam, że wyglądam super, ale współczuję wszystkim mamom tego rodzaju spojrzeń na ulicy. Postanowiłam pokazać wam dwie rzeczy na jednej sesji. Sukienkę, którą jestem oczarowana i… siebie. Żebyście się mogli napatrzeć i dać odpocząć oczom gdy się spotkamy, nie chcę ich zbierać z chodnika kochani 🙂 Wszystkim ciężarnym polecam stronę pięknamama – jest w czym wybierać, osobom bez brzuszka również. Moja koleżanka studentka chodzi w ciążowych jeansach na co dzień i jest bardzo zadowolona. MY natomiast zostawiamy was ze zdjęciami, dobranoc 🙂
Ps. Pogoda była niesamowicie wietrzna i nie układało się nic, ani sukienka, ani włosy, ale nadal uważam, że wyglądam dobrze, nawet podwójnie dobrze, ha 🙂
| Dress – Pieknamama | Blazer – H&M | Shoes – Zara |
DLA OSÓB KTÓRE CHCĄ ZROBIĆ ZAKUPY NA PIEKNAMAMA MAM KOD RABATOWY -10% DO WYKORZYSTANIA W KOSZYKU, KOD: SSZUMINSKA2017